Na naszym książkowym blogu przypadła mi (w sposób nieplanowany) czasami wdzięczna, czasami niewdzięczna rola, polegająca na zajmowaniu się powieściami zaliczanymi do szeroko rozumianego (czasami zbyt szeroko) nurtu paranormal romance. Niektóre z tych książek (jak powieści Kim Harrison) należą do tego „kierunku” umownie, inne pełną gębą (jak przeczytana przeze mnie pierwsza część cyklu pani Meyer i męczone od czasu do czasu kolejne tomy tych nastoletnich romansideł, które jestem w stanie czytać w tempie 100 stron na miesiąc). Charlaine Harris wystartowała ze swoim cyklem (który rośnie i rośnie), jak mi się wydawało, dosyć oryginalnie. Bohaterką uczyniła dziewczynę z prowincji, dosyć prostą, rezolutną, acz nieokrzesaną i z płytkim spojrzeniem na siebie i rzeczywistość ją otaczającą. To wydało mi się dosyć przyjemną odmianą od tych wszystkich laleczek – nastoletnich księżniczek przed pierwszą inicjacją, z nastoletnimi, infantylnymi pretensjami do świata i również egzaltowanymi marzeniami o księciu. Takim zbuntowanym, niepokornym, który te dziewczątka, także buntownicze i waleczne wojowniczki ochroni (tak!) przed światem. Przy okazji wprowadzi je w jakiś obłędny, romantyczny, wyjątkowy i niepowtarzalny świat, w którym słowa „miłość”, „na zawsze” przyjemnie i nęcąco łączą się ze słowami „śmierć”, „grób”, „nieśmiertelność”. Bohaterka cyklu Harris, Sookie Stackhouse była swego rodzaju duchową siostrą tych młodych niewiast, ale pozbawioną irytującej pozy kobiety zamkniętej w ciele nastoletniej smarkuli. Jej w żaden sposób nieukrywana prostota charakterologiczna, dziarskość i nienachalny urok osobisty połączony z pewnym wyobcowaniem wynikającym z daru-przekleństwa telepatii początkowo maskowały, bądź spychały na dalszy plan oczywiste wady tego cyklu.
Nie trzeba specjalnych zdolności, aby dostrzec wszystkie wady tych książek, kiedy zestawi się je z serialową adaptacją, produkowaną z sukcesem już trzeci sezon przez stację HBO. W kolejnej serii serial jakościowo tak odbiega od książki, że punktowanie kolejnych wad poprzez proste zestawienie powieściowego oryginału z arcy-genialną telewizyjną realizacją byłoby z mojej strony po prostu nikczemnością i pójściem na łatwiznę. Napiszę zatem tylko tyle, że po lekturze kolejnego tomu przygód Sookie Stackhouse, wspomniane przeze mnie walory głównej bohaterki już nie wystarczają, aby próbować pisać pozytywnie o tych powieściach. Mam wrażenie zresztą, że i tak byłem zbytnio łaskawy do tej pory. Po kolejnym tomie, gdzie niby wszystko ewoluuje, łącznie z główną bohaterką – prostota tych książek stała się już dla mnie obciążeniem. Kolejna powieść i kolejna fabuła pisana na tę samą melodię da się porównać z jedzeniem w McDonald’s. Od czasu do czasu jest to miła, przyjemna odmiana. Ale codzienne stołowanie się tam grozi oczywistym zapadnięciem na zdrowiu. W przypadku książek Charlaine Harris można zamienić się po prostu w zombie przewracające kolejne strony i zapominające zaraz po tym, co działo się w poprzednim rozdziale.
Niewątpliwym urozmaiceniem tej jednostajności są sercowo – cielesne dylematy głównej bohaterki. Chyba największym „problemem” i osią fabuły jest niezdecydowanie Sookie: Bill, czy Eric? Który wampirek jest powabniejszy? Główna bohaterka zatem w kolejnym tomie przetestuje romantyzm i erotyczną sprawność Erica, ale odpowiedzi na powyższe pytanie jeszcze nie znajdziemy w tej części. Być może w następnych, bo jest ich jeszcze od groma i nie dobrnęliśmy jeszcze do półmetka nawet. Zresztą, kto wie, gdzie ten półmetek się znajduje, skoro Charlaine Harris nadal pisze, a – jak zrozumiałem z jej wypowiedzi podczas wizyty w Polsce – nie wykluczone, że zostaną zamówione przez wydawcę kolejne tomy. Przyznam, że intryguje mnie to w niezdrowy sposób. Bo warto wskazać na jeszcze jedną zaletę tego tomu. Z powieści na powieść Charlaine Harris zaludnia zabitą dechami dziurę gdzieś w parnej Luizjanie, fantastyczną menażerią. Zaczęło się od wampirów, potem dochodzić zaczęli zmniennokształtni. Mamy i wilkołaki i czarownice i elfy. Tylko patrzeć aż wychynie zza rogu jakiś krasnolud, albo inny stwór, który zakłóci Sookie i jej amantom rozkoszowanie się trójkącikiem, jaki między nimi wytworzył się.
Każdemu, kto jeszcze nie czytał tych powieści, albo nie oglądał serialu radzę uczciwie, aby najpierw przeczytał książki, a potem obejrzał serial. Powód takiej kolejności jest oczywisty: jeśli zacznie się od serialu, to marne szanse, aby zmóc pierwszy tom. To tak, jakby z balu w Wersalu przenieść się na speluniastą dyskotekę.
Autor: Roman Ochocki
Tytuł: Martwy dla świata
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: Dead to the world
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Data wydania: 30 czerwca 2010
ISBN: 978-83-7480-172-0
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Rok wydania oryginału: 2004
Liczba stron: 400
Tom cyklu: 4
Bardzo lubię książki o takiej tematyce. Polecam szczególnie „martwy jak zimny trup” książkę tą mozna wygrać teraz w konkursie Novego Kina Praha, więc na prawdę polecam.