„Cryptonomicon” to jedna z tych niewielu powieści, do których mogę wracać w nieskończoność z taką samą frajdą i zapałem. Kiedy prawie 8 lat temu przeczytałem ją pierwszy raz, zaraz po skończonej lekturze zacząłem czytać od nowa. Powieść ta nie jest w stanie mi się znudzić.
Wszystko to za sprawą stylu Neala Stephensona. Każdy rozdział to niemal perełka narracyjna. Roi się w tej powieści od doskonałych, charakterystycznych i zapadających w pamięć postaci, nawet jeśli część z nich jest epizodyczna (np. Chester i Pekka). Bohaterowie zatem to ogromny atut tej książki. Randy, Lawrence, Avi, Bobby, Goto Dengo, Enoch Root – to oni są, moim zdaniem, siłą fabuły. Do tego stopnia, że nawet epizodyczność niektórych wydarzeń z nimi całkowicie przesłania główną oś fabuły. Nie wiem, czy to celowy zamysł autora, ale początkowo byłem skonfundowany: co oni tak naprawdę kombinują? O ile łatwo to stwierdzić na przykład w wątkach, w których prym wiodą Lawrence Waterhouse czy Bobby Shaftoe (II wojna światowa i akcje zmierzające do utrzymania Niemców w niewiedzy odnośnie tego, że alianci złamali Enigmę), to w przypadku ich potomków (Randy to wnuk Lawrence’a), geeków z Doliny Krzemowej, już jest trudniej. Najpierw mamy biznes na Filipinach, który szybko zostaje w swych założeniach zmodyfikowany, a na końcu bohaterowie zajmują się już czymś całkowicie innym. Można by mieć do autora pretensje, że tak po macoszemu porzucił pomysł związany z Kryptą i jej przeznaczeniem, bo był bardzo frapujący i intrygujący w dających się przewidzieć (czy wyobrazić) skutkach. Wolność od państw, możliwość stworzenia własnej cyfrowej waluty – doprowadzić mogły do powstania autonomicznych i konkurencyjnych wobec państw tworów. Ale Stephenson nie poszedł dalej w rozwijaniu tej koncepcji, pozostawiając ją ostatecznie na uboczu, traktując poniekąd jako etap przejściowy w rozgrywce związanej ze złotem.
Z tych dwóch pni (kryptograficzna wojna i późniejsza walka o, w gruncie rzeczy, cyfrową zmianę ustroju świata), na pozór tylko odległych, wyrasta mnóstwo mniejszych lub większych gałązek – epizodycznych kapsułek z przygodami poszczególnych bohaterów, które zbiegają się czasami nieoczekiwanymi połączeniami w finale. Tworzą cudowne powieściowe drzewo, po którym wędrówka trwa godzinami i nawet na moment nie nudzi czytelnika, zaskakując skojarzeniami i rozwiązaniami (kulisy powstania NSA chociażby). Ale tak naprawdę nie są tylko łotrzykowsko – wojenno – współczesną przekładanką.
Po „Cryptonomiconie” Neal Stephenson stworzył Cykl Barokowy, trzyczęściowy historyczny fresk o rozwoju nauki i ekonomii w okresie baroku („Żywe srebro”, „Zamęt”, „Ustrój świata”). Jego bohaterami byli przodkowie postaci z „Cryptonomiconu”. Poza Enochem Rootem, który występuje we wszystkich tych powieściach. To w zasadzie najwyraźniejszy motyw fantastyczny przewijający się w Cyklu Barokowym i „Cryptonomiconie” (ale i tak oczywisty tylko wtedy, kiedy się przeczyta Cykl Barokowy). Ale to nie jedyna nić łącząca te powieści. Najpierw „Cryptonomicon”, a potem Cykl Barokowy są faktycznie pochwałą ludzkiego intelektu. W Cyklu Barokowym jest to ukazane na przykładzie powstających idei (oraz ich twórców), które staną się fundamentem wielu współczesnych osiągnięć i dziedzin nauki. W „Cryptonomiconie” wyraz temu daje choćby rozmowa Enocha Roota z Randym podczas ich przymusowego pobytu w pewnym miejscu i współpracy w rozszyfrowywaniu wiadomości zapisanych na kartach należących do Lawrence’a Waterhouse’a (o Aresie i Atenie), a następnie idea przedstawiona w tym doskonałym wywodzie zostaje powiązana ze swoistym fatum ciążącym nad zrabowanym w czasie II wojny światowej złotem. Autor uzmysławia to czytelnikowi wprost i nie pozostawia żadnej wątpliwości, że źródłem bogactwa człowieka jest intelekt. Tak samo będzie w późniejszej „Peanatemie”, która – choć nie związana z powyższymi tytułami – stanie się najoczywistszą ze Stephensonowskich „pieśni” ku czci ludzkiego intelektu. A intelekt ten nie powinien służyć do niszczenia, do prowadzenia wojen – musi być wolny i nieskrępowany w ubogacaniu człowieka, wpływaniu na jego rozwój. Wartość człowieka – tak, jak ujmuje to Stephenson, albo po prostu ja się zapędzam – to jego umysł, umiejętności i zdolność ich rozwijania dla duchowego i materialnego wzbogacania siebie.
Wracając do stylu Stephensona, nie sposób pominąć faktu, że ta powieść, nie będąca wszak pastiszem, komedią ani parodią – jest niesamowicie zabawna. Wielokrotnie doprowadza do paroksyzmów śmiechu wynikających nie tylko z ironii autora i jego dystansu do własnego dzieła, ale także, i może najmocniej – ze zderzania ze sobą mentalności głównych bohaterów. Mnóstwo frajdy sprawia czytelnikowi obserwowanie „mocowania się” Lawrence’a z rzeczywistością, której nie potrafi sprostać, bo jest niesamowicie inteligentny i nie przyjmuje prostych odpowiedzi (przykładem jest jego spacer po Londynie, a także próba odpowiedzi na pewne łatwe dosyć zadanie matematyczne, lub choćby narada z Comstockiem, która doprowadza do rozstroju nerwowego i wyczerpania wszystkich poza Lawrencem) ani nie rozumie społecznych konwenansów. I dalej: Ręczna Rekonfiguracja, PRM. Jest Bobby Shaftoe – typowy amerykański trep, marine żyjący według prostego kodeksu, który swoją służbistością potrafi doprowadzić do szału przełożonych, ale jest bezradny wobec jajogłowych, którzy wysyłają go z maksymalnie absurdalnymi misjami na tyły wroga. Nie jest jednak na tyle ograniczony, aby nie zrozumieć samemu, dlaczego np. musi dać się zobaczyć wrogowi na jego tyłach. I tak dalej, i tak dalej. Jest Randy Waterhouse ze swoją nieporadnością „dwarfa”. Jest Avi – jego przyjaciel i wspólnik – który próbuje zrobić biznes, ale tak naprawdę motywuje go coś innego. Stephenson z przymrużeniem oka pokpiwa z amerykańskich fobii czy chorobliwej podejrzliwości wobec państwa (vide: scena, kiedy Randy próbuje wyczyścić pamięć komputera firmy, podczas gdy usiłują go zarekwirować federalni; czy np. nisze społecznego zaangażowania, w których prym wiodą jego przyjaciele). Ponadto mamy przezabawne pomieszanie matematycznego rozumowania z biznesową „filozofią” korporacyjną (dzięki Aviemu, który jest łącznikiem między geekami a wielkim biznesem i jego regułami). Wyliczanka mogłaby trwać jeszcze długo, a i tak nawet nie zbliżę się do genialności i humoru niektórych obserwacji i spostrzeżeń, scenek rodzajowych, których jest bez liku.
Aby choć spróbować poudawać dystans do omawianej powieści, spróbuję wrzucić trochę zastrzeżeń do tego pełnego uwielbienia tekstu. Można mieć bowiem żal do autora z powodu zakończenia, w którym porzucił tak obcesowo swoich bohaterów (Randy i jego przyjaciele), choć – moim zdaniem – przydałaby się jakaś pointa do tego, co stało się w finale. Wydarzenia, w których biorą udział, oczywiście zmienią ich i nie będą to już ci sami wyluzowani goście, próbujący na swej wiedzy i umiejętnościach zrobić interes. Nie wiem jednak, co im po tej zmianie? Może taki był zamysł autora, ale czułem nieco niedosytu i niekonsekwencji. A może na siłę się czepiam, bo to i tak nie zmieniło mojej oceny tej powieści.
Uwaga na temat wydania. Jest ono imponującą „cegłą”: twarda oprawa, solidne szycie, obwoluta. Na pewno każdy egzemplarz wytrwa niejedną lekturę. Jeśli ktoś miał w ręku „Peanatemę” tego autora, nie będzie zawiedziony i tym razem. Nowe wydanie „Cryptonomiconu” rozczarowało mnie jednak z dwóch powodów. Po pierwsze, jednorodna czcionka w całej powieści. W pierwszym wydaniu wyróżniono „główną” narrację i jej części będące wiadomościami mailowymi. W tym wszystko zlewa się w całość – jest jedna czcionka i jeden jej rozmiar. Kiedy przeczytałem o nowym wydaniu tej powieści, miałem w duchu nadzieję, że będzie ono zbliżone, lub takie samo, jak oryginalne, które ukazało się w USA. Pierwszy raz o nim (w porównaniu z pierwszym polskim) przeczytałem w recenzji, która ukazała się dawno temu na Esensji: w wydaniu amerykańskim cytaty z elektronicznych listów, stron WWW i podobne są złożone czcionką nieproporcjonalną (Lucida Typewriter), jak ekran terminala; dodatkowo tytuły rozdziałów dziejących się współcześnie są złożone inną czcionką niż tych, których akcja toczy się podczas drugiej wojny światowej. Obu tych rzeczy brakuje w polskim wydaniu – cytaty z mediów elektronicznych złożono proporcjonalną Helveticą, co niszczy cały efekt estetyczny. Jeśli do tego uwzględnimy, że piękne amerykańskie wydanie w twardej oprawie i obwolucie kosztuje około 80 złotych, a polskie – paperback – dwadzieścia złotych mniej, to warto zastanowić się przez chwilę, które wybrać. Niestety ta uwaga nadal pozostaje aktualna. Dwa lata temu miałem przyjemność wzięcia do ręki amerykańskiego wydania w jednej z rzymskich księgarni. Rzeczywiście, efekt estetyczny jest bez porównania lepszy, niż w przypadku obydwu polskich wydań „Cryptonomiconu”. Przed kupnem amerykańskiego wydania powstrzymała mnie cena – różnica wcale nie wynosiła tylko 20 złotych. Tak czy siak – szkoda, że drugie wydanie nie osiągnęło tego poziomu.
Ale – przede wszystkim – nowe wydanie wydawnictwa MAG, w stosunku do innych na polskim rynku, jest kapitalne. Ponadto „Cryptonomicon” to doskonała powieść. Nie trzeba być fanem fantastyki, aby po nią sięgnąć. Jest zrozumiała dla każdego i każdemu – niezależnie od preferencji osobistych – powinna przynieść satysfakcję, która towarzyszy obcowaniu z doskonałą literaturą. Tę powieść po prostu trzeba przeczytać.
Autor: Roman Ochocki
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: Cryptonomicon
Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz
Data wydania: 19 listopada 2010
ISBN: 978-83-7480-188-1
Oprawa: twarda z obwolutą
Format: 150 x 230
Rok wydania oryginału: 1999
Liczba stron: 1072