Joe Abercrombie ze swoją „Zemstą” jest najlepszą odtrutką na niekończące się cykle fantasy. To drugi – obok Matthew Stovera – pisarz, którego książka przyprawiła mnie o przyjemne palpitacje serca w trakcie lektury. Nie tylko z powodu wciągającej fabuły, ale także z powodu – wydawałoby się – zanikającej umiejętności stworzenia powieści fantasy, która nie aspiruje do tego, aby zostać pierwszym tomem cyklu.
Fabuła „Zemsty…” jest umieszczona w świecie przedstawionym już w trylogii „Pierwsze prawo”. Jeszcze jej nie doczytałem do końca, ale bez oporów sięgnąłem po „Zemstę…”. Strach przed spoilerami nie był w tym przypadku przeszkodą. I w zasadzie nieczekanie na wydanie w Polsce 3 tomu wspomnianej trylogii opłaciło się. Spoilery nie są przerażające i naprawdę nie wiem, dlaczego miałyby powstrzymywać kogokolwiek przed sięgnięciem po tę powieść.
Fabuła nie wydaje się na początku zbyt wyszukana. Główna bohaterka zostaje, dosłownie, strącona z piedestału chwały i sławy w przepaść, ku śmierci. Jednak nie udaje się jej zabić. Znika, aby pojawić się jako mścicielka. Jej jedyny cel: zabić ich wszystkich. „Ich” – to jest odpowiedzialnych za zdradę i próbę zabójstwa, nieskuteczną wprawdzie w jej przypadku, ale skuteczną w przypadku jej ukochanego brata. Począwszy od ochroniarza zdradzieckiego księcia, poprzez bankiera, towarzysza broni, synów księcia, skończywszy na nim samym – wszyscy muszą umrzeć. Cel nie jest łatwy do osiągnięcia. Z pewnością nie dla jednej osoby. Potrzebna jest zatem „drużyna”. Ale nie wiernych przyjaciół, co to, to nie. Typki, których wynajmuje Monza, to naprawdę wredne osobniki – od fascynującego seryjnego zabójcy z ewidentnymi problemami psychicznymi, po zdradzieckiego truciciela, zapijaczonego byłego generała, wreszcie najemnika z Północy, który pragnie przestać zabijać i chce żyć uczciwie.
Joe Abercrombie zadbał w swojej powieści o wszystko. Mamy bohaterów, którzy nie budzą sympatii. Ale nie sposób im nie kibicować. Choć do końca autor nawet nie próbuje ich zbytnio gloryfikować czy usprawiedliwiać. Jest fabuła, której punkt wyjścia i rozwój przez następne rozdziały wydaje się dosyć prosty. Jak wspomniałem: zabić ich wszystkich. Jednak z biegiem akcji plan zemsty zostaje wpleciony w rozgrywki polityczne i militarne, czyli autor zaczyna serwować to, co najniżej podpisany uwielbia. I sama akcja – szybka, pozbawiona wodolejstwa, ale przecież nie pisana „po łebkach”. Jest w niej miejsce na bitwy, efektowne rzezie, morderstwa, ale również przedstawienie wykreowanego świata, rozszerzenie jego granic i zaludnienie niezłymi postaciami drugoplanowymi.
Powieść ta nie wymaga od czytelnika wysilania mózgownicy. Wystarczy położyć się z nią na kanapie i dać się ponieść. To czysta, efektowna rozrywka. Joe Abercrombie przy wszystkich autorach cykli fantasy jawi się jako zły chłopiec, który wpada ze swoją książką na rynek i zachowuje się jak jej bohaterowie. Szybkie mordobicie, ostra rzeź, emocjonujący seks – i już wiadomo, z kim mamy do czynienia, a reszta autorów wydaje się przy nim ze swoimi rozwlekłymi tomami (tak, do pana piję, panie Martin) albo podtatusiałymi mydłkami, albo starymi zgredami. Wigor, świeżość, emocje, trochę adrenaliny – wszystkie elementy podane i wymieszane z elementami epiki i budowania świata, których nie powstydziłby się Stary Wyjadacz. Czapki z głów, Joe Abercrombie to mistrz.
Autor: Roman Ochocki
Wydawnictwo: MAG
Tytuł oryginału: Best Served Cold
Tłumaczenie: Robert Waliś
Data wydania: 13 stycznia 2012
ISBN: 978-83-7480-220-8
Format: 135 x 202
Oprawa: miękka
Rok wydania oryginału: 2009
Liczba stron: 812